Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dajmon.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dobrze — odezwał się — jedźmy. Pozwolisz mi tylko zabrać z sobą arkusz papieru. Któż wie! czasem w drodze najdziwaczniej, najniespodzianiej, z pośrodka dwóch uśmiechów łzawy wiersz wytryska...
— Nic nie mam nawet przeciw całej librze papieru — odparł hrabia — choćbym ją miał sam nosić za tobą. Za to, spodziewam się, że jeśli mnie los przy narodzinach jakiego epizodu u jego kołyski postawi, pozwolisz zajrzeć w oczy nowonarodzonemu.
Adrjan potrząsnął głową.
— Tego nie żądaj odemnie, proszę, odezwał się cicho i żałośnie. Może przyjść chwila, gdy mi się coś z piersi mimowolnie wyleje, ale tak na zimno, recytować, czytać — a! nie mogę! nie mogę!
Nie nastawał hrabia, był niesłychanie powolnym. Adrjan zwrócił się ku drzwiom powołując signorę Coste, aby posłała po osiołki, o które nigdy nie trudno w Sorrencie. Na szczęście właśnie z Castellamare wracali przewodnicy weseli, którzy rodzinie jakiejś towarzyszyli do Sorrenta; signora Costa z okna tylko zawołała na znanego sobie, z jednem okiem przymrużonem, z piersią na bronz opaloną Toniego; i natychmiast długouche stworzeńka przyparły się już do zamkniętej bramy, którą chłopak bosy pobiegł im na oścież otworzyć.
Osłów było aż za wiele, do wyboru, a oprócz Toniego, kawałek lazarona oszarpanego, w czapce czerwonej na głowie rozczochranéj, z potężnym kijem do poganiania...





Z kilku rysów pobieżnie rzuconych czytelnik mógł już poznać bohatera takim przynajmniej, jakim się on pospolitym widzom wydawał z daleka.