Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dajmon.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Adrjanowi może to pochlebiło, wzrok jego zamglił się jakoś.
— Jednakże — odezwał się czulej — mimo całej ochoty do podróży, nigdym sobie nie wyobrażał, aby rozstanie z naszym cichym kątkiem tyle mnie kosztować miało.
Oczy Leni jaśniejsze się stały.
— Doprawdy? — spytała żywo. — To ledwie do wiary — bo wy, kuzynie, żyjecie tu czy tam, tak w sobie samym, iż dla was otaczający świat prawie być musi obojętnym.
— Wcale nie — zaprotestował również się ożywiając poeta. — Są nieszczęśliwsze charaktery, natury, temperamenta, nazwijcie to jak chcecie — a moja do nich należy, które potędze jakiejś wyższej w nich zamkniętej mimowoli posłuszne być muszą. Co pomoże więźniowi zakutemu w kajdany, że się w nich napróżno szarpać będzie.
Ja tym więźniem jestem.
W krótkim przestanku milczenia, Lenia się namyślać zdawała.
— Są złote kajdany, z których się nie rozkuwa — rzekła — żelazne, kto chce, kto ma silną wolę potargać może.
Adrjan patrzał w ogród długo, próżno Lenia na odpowiedź czekała, zwróciła rozmowę.
— O! dla was kuzynku, podróż ta będzie poematem, to pewna, ale dla biednej cioci Klary, która tak wieś lubi, spokoju potrzebuje, a was kocha!..
Zarumienił się Adrjan, czując się obwinionym.
— Matka moja sama pierwsza życzyła tej podróży, odparł sucho i opryskliwie. — Ofiarowała się, żądała jechać ze mną, mogłem przecie wybrać się bez niej, nie jestem dzieckiem. Mama także ciekawa, i dla niej, wiem pewnie, podróż ta będzie przyjemnością nie ofiarą. Ja ofiar nie żądam i nie przyjmuję od nikogo.