Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dajmon.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dzień po deszczu nad wieczór zrobił się bardzo piękny. Słońce w tysiącach kropel zwieszonych na drzew liściach, na trawach i kwiatach, świeciło brylantami. Coś młodzieńczo wesołego było w naturze odżywionej rosą niebieską. Wyszli na ganek otwarty świeżem oddychać powietrzem.
Lenia uśmiechała się zmuszając się okazać obojętną.
— A zatem — mówiła do niego — postanowiono to, uciekacie od nas, osierocacie nas? Na długo?
— Któż wiedzieć może? — odparł Adrjan melancholicznie, jak gdyby despotyzmowi konieczności jakiejś musiał ulegać. — Podróż tę postanowiliśmy nagle, nie miałem do niej z początku ochoty. Teraz wyobraźnia puściła sobie cugle, już nie wiem gdzie się oprę... Włochy! Włoch mi za mało, pragnę widzieć Wschód — kolebkę, a Wschód to cały świat ogromny w gruzach lat tysiąców. Prawdziwie matka moja to anioł, który zawsze sercem przeczuwa czego mi potrzeba. Ona pierwsza to zrozumiała, że nie godzi mi się zamykać tak, rdzewieć, zjadając się myślami własnemi...
Jedziemy więc.
Lenia słuchała na pozór obojętnie.
— To całe lata potrwać może? — dodała z rezygnacyą chłodną.
— Lata! Nie wiem! — rzekł zajęty już sobą poeta. Być może. — Być może. Szwajcarya naprzód! W Szwajcaryi góry i jeziora poezyę z siebie wyziewają, powietrze jest pełne, łąki nią wonieją. Potem Włochy! całe wieki wspomnień, gruzów, kości umarłych, żywszych dziś jeszcze niż ci, co je depczą. Naostatek Wschód, Jeruzalem, Niniwa, Babilon, Palmira... nie zliczę!
Potarł czoło, patrząc w niebieskie oczy Leni. Ona nie mówiła nic — ciągnął dalej:
— Podróż ta była tajemną potrzebą duszy mojej, o której nigdy nie mówiłem, choć chorowałem na nią, nie zdając sobie sprawy z gryzącej serce tęsknoty.