Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dajmon.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zostawcie mnie samym, błagam, proszę. Potem będę posłuszny jak dziecię — dziś nie mogę.
— Dziecko moje! powtórzyła matka — ja ci potem, gdy będziesz zdrów, słowa nie powiem. Stanę sama u drzwi na straży, aby nikt przerywać nie śmiał — ale dziś...
Poeta potrząsł głową, twarz mu się zaczynała rumienić. Sieniuta stał z dala, matka łamała ręce... Z za drzwi ukazała się twarz Leni... Podsłuchała ona rozmowy, domyśliła się łatwo o co chodziło.
— Adrjanie! bracie kochany, zawołała nie śmiejąc wejść — nielitościwy jesteś dla matki i dla tych, co cię kochają! Więcej cenisz twój poemat niż nas wszystkich!
Podniósł głowę poeta...
— Nie drażnijcie mnie — odezwał się — Leniu, mamo, ja w tej chwili głuchy jestem — nie widzę was, nie znam was!!
Ręką wskazał rozkazująco ku drzwiom, osłupieli wszyscy, matka płakać zaczęła głośno. A nawet łzy jej nie potrafiły go zmiękczyć, chwycił pióro, gorączkowo porwał papier, spuścił głowę i pisać zaczął.
Stłumiony jęk Leni nie odbił się w nim, nie widział nikogo, nie słyszał nic, pióro biegło po papierze...
Zrozpaczona matka, chustką zakrywszy twarz i tłumiąc jęk, zwolna wysunęła się z pokoju ku Leni, zostawiając profesora, który padł na krzesło, i pozostał niemym świadkiem tego buntu, niepowstrzymanego już niczem.
Adrjan pisał — chwilami przerywał pisanie i zbierał myśli, czy szukał słowa, potem schylał się z pośpiechem, i pędził po papierze, którego kartki wkoło siebie rzucał.
Oczy mu się paliły dziko, usta drgały, czoło to się marszczyło, to wypogadzało, uśmiechy i groza przebiegały po twarzy ruchomej jak morska fala, przestraszającej momentami wyrazem zapału rozognionego, wyuzdanego.