Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Cztery wesela.pdf/422

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

le wieczornego morza, ręka, to gałąź palmowa, kibić to trzcina giętka — w sercu zaś miała młynek ze skrzydeł motyla, który latał tak prędko, prędko — że go okiem dogonić było trudno i mléł, mléł. Nie powiem co mléł, bo niewiem, dosyć że mléł.
Westchnęła.
Westchnąłem.
Spójrzała w niebo.
Ja, na ziemię.
— Jak się masz Józiu?
— Bądź zdrowa — I poszła sobie — Widocznie nie miałem serca, kiedym jéj nie zatrzymał, nie padł przed nią na kolana.
Przyszedł potém przyjaciel, w głowie miał pełno jesiennego błota, w sercu dukaty, w ręku nadzieję, którą ściskał mocno tak że piszczała nieboraczka; — przyszedł i skłonił mi się.
— Dzień dobry.
— Dobranoc.
— Jak się masz?
— Bądź zdrów.
Musiał odejść także i zostałem znowu sam jeden. Przyszedł ubogi, w sercu miał łzy, w głowie rozpacz, w ręku kij, a torbę na plecach.