Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Cztery wesela.pdf/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

podnieść świętokradzko zasłony, która pokrywa może najsmutniejsze dzieje kobiecego słabego serca; przejdźmy od łoża konającéj, do otaczających ją. Ci, w cichości, w smutku stali z spuszczonemi głowami do koła przywalonego rospaczą starca. Nikt nie śmiał go cieszyć, nikt nie odważył się przemówić, spoglądali po sobie, milczeli, wzdychali; niekiedy tylko spoglądając na drzwi pokoju choréj, przez które dochodził ich szmer jéj głosu, żywszy to słabszy, konwulsyjny to boleśny i mdlejący. Ile razy doszedł on uszu starca, tyle razy się wzdrygnął, tyle razy porywał się z siedzenia i upadł, rękę przesuwał po czole, usta jakby dla wciągnienia oddechu otwierał, oczy w niebo podnosił, a z czoła żółto-bladego, zimny pot ocierał. Widna w nim była ciężka, niepojęta walka, zgryzoty czy boleści. Zdało się nieraz jakby do téj spowiedzi, biegł swoje dołożyć wyznanie, jakby przypominał cóś sobie, jakby w duszy z sumieniem swojém w téj chwili rozmawiał. Nareście od dwóch drobnych poczęty, puścił się strumień łez z jego oczów, załamał ręce, spuścił głowę, płakał — odstąpili wszyscy szanując boleść, na którą nie było