Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pieśń wojenna, pochód weselny, coś pijanego i dumnego, a coś razem tak szlachetnego i wielkiego, że dzisiejsze pokolenie czuje się upokorzone i drobne, gdy go słucha. Mimo raźności i wesela w końcu łzą skończyć go trzeba...
Lenora grała go z ogniem, pasją, z brawurą niesłychaną, tak jak on być grany powinien. Gdy skończyła, panowało w salonie milczenie uroczyste, którego nikt przerwać się nie ośmielił.
Chciała wstać po nim, ale fortepian otoczono, nie dano jej odejść, modlono o więcej; wybór był trudny... Serce pragnęło czegoś rzewnego, rozum nie pozwalał kwilić na pożegnanie. Po namyśle, godząc wymagania jednego i drugiego, zagrała sonatę beethovenowską, co się poczyna bezdenną rozpaczą i zwątpieniem dogorywającym, a kończy wybuchem namiętnym i ognistym... tę, którą pospolicie zowią sonatą księżycową (Clair de Lune). W tej muzyce przynajmniej myśl ukryta była tak głęboko, że jej pospolity słuchacz nie rozumiał, a serce mogło się całe wyśpiewać.
Z ostatnim akordem wstała tak nieodwołalnie, chwytając za rękawiczki, była tak zmęczona i blada, że jej już nikt nie śmiał prosić o nic więcej. Lord czatował przy fortepianie, aby odchodzącą pochwycić. Godzina była już dosyć spóźniona.
— Grałaś pani cudownie, ale ją to wiele kosztować musiało — rzekł wzruszony. — Lękam się, byś nam pani nie uciekła, a bądź co bądź, jak o łaskę największą śmiem jeszcze prosić o chwilę rozmowy.
Lenora spojrzała nań i pobladła; poczęli chodzić po salonie.
— Nie mamy tajemnic — odpowiedziała Lenora.
— Pani nie, ja — może!
Szli chwilę razem milczący, stanęli w progu dru-