Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Całe życie biedna.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
211

— Jedźmy! rzekł Bałabanowicz wkładając czapkę, konie moje stoją gotowe.
Z trudnością mógł rozpoznać P. Mateusz dokąd go wieziono, a chociaż okolice jako myśliwy nie raz zwiedził, wśród ciemnéj nocy, wjechawszy do lasu, po kilku zakrętach bryczki, zupełnie stracił pamięć miejsca. Noc była chmurna, las gęsty i podszyty, ich dwóch a woźnica trzeci, dreszcz poszedł po P. Mateuszu, gdy sobie swoje położenie wytłumaczył, i znalazł się na łasce nieprzyjaciela. Wszakże nie pokazywał po sobie bojaźni i milcząc jechał daléj. Bałabanowicz milczał nie kierując furmanem, który ze swojéj strony więcéj się zdawał na konie spuszczać, niż na siebie, puszczał im cugle i poswistywał tylko dla przyśpieszenia ich biegu.
Nakoniec P. Mateusz przerwał milczenie pytaniem.
— Dalekoż to jeszcze?
— Nie bardzo, odpowiedział Bałabanowicz.
— Powiesz mi teraz jak to się stało? dodał Mateusz.
— Teraz ci powiem, rzekł ex-plenipotent, bo to już nikomu nie zaszkodzi, moja to sprawa i Sędziego.