Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A czemuż nie ma to być, — rzekł cicho, — powinszuję.
— A wam się to też nie śni? — odparł Wicek, — boć to pono po starszeństwie iść powinno...
— O! ja o tem nie myślę, — odezwał się Wacek, — z czem? jak? którażby mnie zechciała? żeby zostać panią leśniczyną i mieszkać ze mną na folwarku! Ani mi to w głowie... Wyście sobie lepszą cząstkę obrali, łacniej panią dzierżawczynię znajdziecie...
— Nie byłbym od tego, byle po myśli. — Dalipan — śmiejąc się mówił Wicek i przysunął nieco do brata. — No, — co mam się z tem taić przed wami? Pamiętacie ten dzień, gdyśmy to stojąc za szpalerem, pierwszy raz piękną Kocię z kwiatkiem w ręku zobaczyli? od tego czasu, Bóg mi świadek, na chwilę mi ona z myśli nie wyszła — pokochałem się w niej — kocham. Albo się z nią ożenię, albo z żadną!
Wacek pobladł, drgnął, spojrzał ostro na brata i rozśmiał się sucho, szydersko...
— Na zdrowie waszeci! — zawołał. — Ale — zapewne! Nic złego ci się zachciało! Patrzajcie, jak wysoko sięga myśl i ochota! Zapewne! Panny Konstancyi byś za żonkę pragnął!! Czemu nie! czemu nie!
— Albo co? — rzekł zarumieniony mocno Wicek, — a cóż to znowu tak niedostępnego? Księżniczka udzielna czy królewna? Miły Boże! Taka sierota jak i ja...
Ruszył mocno ramionami i wstał, ale pomyślawszy nieco usiadł znowu.
— Co ci się roi! — rzekł z goryczą, — czyż nie widzisz, co dla niej starościna ma na myśli? Durzysz się nadaremnie, boć to na dłoni, że z tego nic być nie może..
— Albo — albo, — odezwał się Wicek, — zobaczymy. Gadajmy otwarcie, co tu mamy sobie mydlić oczy? Wybyście mnie chcieli odstraszyć, bo wam się samemu jej chce! Niby ja tego nie wiem!
Z zaognionemi oczyma zwrócił się ku bratu Wacek, i rzekł popędliwie: