Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pociągnęli ku cmentarzowi. Szli obok siebie — Wacek patrzał na drzewa, na których pączki wzbierały, Wicek pod nogi. Koło dzwonnicy spotkali Bartocha, któremu oba, jakby jedną tknięci myślą, dobyli z kieszeni i dali po kilka groszy... Wesoły uśmiech im za to podziękował... Dalej, drożyna cmentarna była wązka, Wacek poszedł przodem, Wicek za nim. Nie odzywając się jeszcze do siebie, stanęli naprzeciw drzwi kościelnych. Ztąd już mur, kędy dawniej siadywali, widać było i ów kamień upadły, na którym się oba mieścili — krzewy osłaniające go w lecie, nie miały jeszcze liści — stały nagie, miejsce więc dobrze ztąd wpadało w oczy.
— A co? — odezwał się cicho Wicek, — czy siądziemy tam znowu?
— Dla czegoż nie! — żwawo odparł młodszy, — i owszem — chodźmy...
— Tylko to pytanie — rzekł starszy, — czy my się tam teraz pomieścim oba?...
— Spróbujmy — zawołał Wicek... i ruszył przodem ku kamieniowi...
Wicek siadł pierwszy, ale na samym rogu, Wacek na drugim, obu nie było bardzo wygodnie, lecz widocznie unikali zbliżenia się i otarcia o siebie, bo środkiem dość miejsca zostawało.
— Mnie się widzi — odezwał się Wicek, zbierając na odwagę, — że stryj nas tu umyślnie posłał — bo mi kilka razy dawał do zrozumienia, że mu to nie w smak, iż my z sobą nie żyjemy...
Wacek spojrzał i zdał się zamyślać.
— To trudno — rzekł nieco zmięszany, — kiedy z nas każdy gdzieindziej, i ma co do roboty...
— Pewnie — podchwycił Wicek, — mnie gospodarstwo zajmuje czasu dużo, a wam około lasów objażdżki... Jam temu nie winien.
— Juścić i nie ja — powtórzył Wacek... — Co innego gdyśmy dziećmi byli...
— A! tak — co innego, — począł Wicek... — jak tu się koło tego muru w piłkę grywało... pamiętasz?