Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziwnym trafem a raczej łaską niebieską potrafił tak wychować i wyprowadzić na ludzi.
Spostrzegł jednak zaraz, że Wacek i Wicek tak się jakoś ustawili, że ich stół dzielił i jak najdalej od siebie zajęli miejsca. To go nieco zachmurzyło...
— Co to z was za poważni ludzie dzisiaj! — rzekł przy śniadaniu — ho! ho! a jak to nie dawno swawoliło się tam pod murem... i siadało pod daszkiem... Hę? Dziś się już ani do ludzi, ani do siebie tak ochoczo i raźno nie śmiejecie.
— Co jegomość dobrodziej chce? — wtrącił Hołłowicz, — a to już każdy z nich ma troski swe...
— Jakie troski? — rozśmiał się proboszcz. — Panu Bogu tylko dziękować — bo im się wiodło i wiedzie, jak rzadko komu!!! Powinniby się śmiać od rana do wieczora...
Żaden z braci się nie odezwał.
Dzień był dziwnie piękny jak na kwietniowy, słońce świeciło, powietrze było ciepłe... ptaszki śpiewały... okna nawet już tego dnia pootwierano. Kończyło się śniadanie, gdy proboszcz żartobliwie dodał:
— Na pamiątkę dawnych chwil tu spędzonych, powinniście ichmość oba ręka w rękę, pójść razem na cmentarz i pod ten daszek, aby po bratersku, po staremu pogwarzyć z sobą. Słyszę, że się teraz rzadko spotykacie, — niechby się dawna poczciwa miłość odświeżyła.
Wacek i Wicek zarumienili się oba, nawykli byli tak słuchać stryja, że słysząc to powstali, trwożliwie na siebie spojrzeli — i — zabierali się już do wyjścia...
— Rzeczywiście — ja tu jeszcze mam z panem Hołłowiczem coś do pomówienia — pójdźcie się przejść i pogawędźcie z sobą.
Tym fortelem niezbyt wyszukanym, ks. Paczura zmusił ich niemal, aby się do siebie zbliżyli. Wzięli tedy czapki porzucone u drzwi, i milcząc wyszli z izby... przeszedłszy sień, stanęli w progu... spojrzeli sobie w oczy, i nic nie mówiąc jeszcze, wolnym krokiem