Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Hołłowicza — u mnie jeszcze nie wszystko gotowo, to tego, to tamtego brak, bieliznę doszywają.
— Toby im resztę można nadesłać — rzekł dzierżawca.
— Czyż to tam o dzień, dwa chodzi! — rzekł ksiądz wzdychając. Jużbym rad, aby wszystko było, jak należy, w porządku. Parę dzionków.
Zamilkł dzierżawca.
— Jegomości dobrodziejowi bo podobno chłopców żal będzie — dodał.
— A pewnie, nie zapieram się! żal... pustka tu po nich zostanie. Ale co robić, dla dobra to ich, egoistą się być nie godzi. Więc kiedy?
— W Poniedziałek — wyrwało się Hołłowiczowi.
— We Wtorek może?
— We Wtorek, ale pewno.
— Co robić! niech i tak będzie.
Chłopcy bodaj stali podedrzwiami w czasie tej rozmowy i pierzchnęli natychmiast, roznosząc wiadomość po całym dworze. Powtarzano sobie: — we Wtorek.
Ks. Paczura nie odstąpił od tego, aby chłopcy dnia naznaczonego do mszy świętej mu służyli, po której dać im miał błogosławieństwo i dopiero „w drogę pokoju i szczęśliwości“ odprawić. Posmutniał jeszcze, biedny stary.
Tymczasem chłopcy w swej izbie pakowali się i rozpakowywali, stały skrzynki otworem, do których i jabłka ofiarne i różne strzępki najpotrzebniejsze wchodziły. Magdalena ciągle coś przynosiła, proboszcz zaglądał, żeby się przekonać, czy umieli sobie dawać radę. Wicek kałamarz był schował do kufra, i dopiero Mamert mu uczynił tę uwagę, że atrament z bielizną nie dobrze się godzi. Jeden Matłachiewicz, trwając w swej niechęci dla chłopaków, z drugich się wyśmiewał, a sam wcale się nimi nie zajmował.
Nadszedł ów Wtorek naznaczony, i rano, mimo