Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wędy, a przy winie gawęda bywa pilną potrzebą. Czemby człowiek wino i butę jego przemelł, gdyby nie językiem? Wszystko by to w środku zostało i mogłoby w końcu zaszkodzić. Właśnie Janek siadł w swoim kątku klucze powiesiwszy u pasa, gdy w progu zjawił się mężczyzna siwy, barczysty, twarzy ponurej, brwi nawisłych, opierający się na kiju z siekierką... nakuliwający nieco na jednę nogę. Wszedł jakoś krokiem niepewnym, wahając się niby, czy ma próg przestąpić, znać tu niebywały, bo nie wiedział, gdzie sobie miejsca ma szukać... Obejrzał się dokoła... przy stoliczkach, gdzie już siedziało osób kilka, miejsca nie zajął i pociągnął do drugiej puściejszej izdebki. Los tak zdarzył, że chłopcy byli wszyscy zajęci. Janek więc podszedł spytać go, czego sobie życzy... Mężczyzna ów podniósł głowę, oczy w niego wlepił, patrzył długo milczący... usta mu się otwarły niby mimowoli... głowa trzęsła... głosu brakło. Znać był zmęczony. Naostatek zebrał się jąkając na słowo.
— Proszę... asana... butelkę starego miodu...
— Starego?
— Jak najstarszego... Janek wyszedł, bo musiał zapalić kaganek i znijść do lochu, do którego w trzeciej izbie były wdół wiodące wprost schodki. Powrócił wkrótce ze starą butelczyną, i z lampką wraz zaniósł ją owemu jegomości, który żadnego poruszenia jego, żadnego kroku nie prześlepił... wciąż nań patrząc jak w tęczę...
Gdy butelkę na stole postawił... chciał odejść, ale stary ozwał się: — Nalejże mi...
Janek powoli czarny ów napój, gęsty, bursztynowo-świecący lać zaczął.
— Hm — rzekł przybyły — coś to tu asan nowy... bom go nie widywał...
— Tak jest... od niedawnam tu...
— A imię aspana? — Janek...
— Z kądże to z miasta? ze wsi?
— Jestem w mieście już drugi rok...