Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż jejmość mówisz o Janku? — spytał Materski po kilku tygodniach...
— Co aspan mnie probujesz i zachodzisz z przełaju — ofuknęła się jejmość — co tu gadać, to porządny chłopiec i rozumny. Trzeba mu zapłacić i oszczędzać go, aby nie poszedł...
— No, to prawda — mruczał Materski — a co prawda, o to widzisz jejmość, ja się sprzeciwiać nie będę, chłopiec Utsyk... jak mówi ksiądz profesor, Utsyk... ale on tu długo nie pobędzie, jemu sutanna pachnie.
— Tylko jegomość na niego bez przyczyny, jak to umiesz, nie krzycz, nie wyźwierzaj się.
— Tylko jejmość go nie łaj i nie skąp mu jadła...
— Ale bo to ty...
— Ale bo to wasani... Już się poczynali jeść państwo Materscy, wszedł Janek z kluczami i wszystko ucichło. Wstydzili się go... Chłopak wyglądał jasno, pogodnie, młodo... szlachetniej niż to, co go otaczało... i dziwnym urokiem twarzy, głosu, wejrzenia panował prawie tym ludziom, którym służył. Jejmość mu się uśmiechnęła, Materski go po ramieniu poklepał... Przyniósł właśnie pieniądze, obrachował się z nich i nie bawiąc odszedł... W handlu na prawdę on teraz rządził. Materski tylko wziął na siebie policyą nad służbą i zabawiał się kuksaniem jej po kątach.
Tego dnia jakoś bardzo było w izbach pełno...
Janek zwykle siadywał w zakomarku pod okienkiem... Nad jego ławką była framużka i w niej szafeczka, tę naużytek chłopca oddał p. Materski. Oprócz innych drobnostek Janek w niej trzymał książki, a gdy w handlu nie było co robić, i gości brakło, siedział tu na straży i korzystając z czasu — uczył się. Z ławki swojej miał oko niemal na całe swoje mieszkanie i ztyłu na służbę a skład butelek... Chłopcy nie mogli przejść, żeby ich nie zobaczył... Niekiedy, gdy brakło usługi, wychodził i sam pomódz drugim... Znali go już niektórzy zwykli goście p. Materskiego i polubili wszyscy. Uskarżali się tylko, że nie skory był do ga-