Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom III.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

godzin, które im jak błyskawice przebiegły. Stróż ich, zacna matrona, zdawała się walczyć między rozkazem odebranym a własnym instynktem, nie wiedząc co wybierać; wchodziła, zasiadała, myślała przeszkadzać, rzucała na Kostusię wejrzenie pełne przestróg, to znów jakby sobie co przypomniała, odchodziła ruszając ramionami.
Kostusia rozpytywała bardzo o Kryłów i nowe gospodarstwo, o którem widać ojciec jej cuda opowiadał; Jaś spowiadał się jej z marzeń przyszłości.
— Tak mi tu dobrze — mówił — tak spokojnie, że Kryłowa bym na królestwo nie mieniał... i gdyby jeszcze w Romaszówce, na którą patrzę, częściej wolno było bywać...
— Alboż kto panu tego broni?... wszak ojciec prosi!
— Tak, sędzia aż nadto łaskaw na mnie biedaka — ozwał się pół smutno pół wesoło Jan — ale nie trzeba nadto do dobrego przywykać... i tak powiem pani szczerze... a można?
— Owszem, proszę. Cóż pan powiedzieć chciałeś
— Na cóż mam się narażać, żeby mnie potem wypędzano?
— Nie sądzę żeby to kiedyś przyjść mogło... pan nie wiem co roisz?
— A nuż znowu coś tam sobie ludzie niedorzeczy splotą, jak z odwiedzin pana Aleksandra?
Kostusia się zarumieniła mocno...
— I straciłbym pozwolenie choć kiedykolwiek przyjść i nakarmić się na długo rozkosznem Romaszówki powietrzem... Wolę być ostrożnym by nie stracić dobra, które dla mnie największą ma cenę.
Sędzianka mu nic nie odpowiedziała, spuściła oczy.
— Może ja zresztą nadto wiele przypuszczam — dodał Jan zmięszany — bo o tak nieznaczącej jak ja biednej istocie któżby tam chciał mówić, i ktoby mógł przyśnić nawet takie z mojej strony zuchwalstwo?!
— Coś ja pana nie rozumiem.
— Nie wie pani może, bo i ja niedawnom się dowie-