Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom III.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dział, że panią swatali panu Aleksandrowi Jamuntowi.
— A to coś pociesznego! — rozśmiała się Kostusia — komuż się to przyśniło, chyba Uchańskim?
— Może, a nużby im znowu coś się przywidziało? ale nie! ja dla nich jestem takim prochem... i nadto znam swoje położenie — dodał...
— Znowu pana nie rozumiem... ale nie mówmy o tem lepiej, a do Romaszówki dla tego przyjeżdżać można... dla mego ojca, który się często sam nudzi, byłbyś pan zawsze pożądanym gościem.
— A dla pani? — spytał Jan.
— Ja się trochę nudzę — przemówiła Kostusia — słyszałam że pan dobrze czytasz i w Borowej byłeś lektorem, możebym tu pana także zrobiła moim.
— Przyjmuję urząd!
— Ale potrzebaż choć dwa razy w tydzień na cały wieczór tu przyjechać.
— A co sędzia powie?
— Podziękuje panu.
— Nie! nie! — zawołał nagle Bronicz — nie mogę przyjąć, coś mi mówi żem nie powinien — kiedy niekiedy przyjechać do Romaszówki, wbiedz tu, spocząć, odetchnąć, to nic; ale nawyknąć, przyzwyczaić się, zrobić sobie z tego potrzebę — nadto by potem przyszło odcierpieć, gdyby się to szczęście, jak wszystkie na świecie, rozprysło.
— A! szkaradny egoizm, który pierwszy raz w panu odkrywam!
— Prawda, ale przyjmiesz pani ofiarę? no, to ja się od niej nie wymawiam.
— Ale pan sobie nie wiem jak Romaszówkę wyobrażasz, taki domek znajdziesz wszędzie.
— O! coby zastąpił mi ten, nigdzie na świecie! — zawołał z zapałem młody człowiek, nie zastanawiając się nad słowami sweni. Dla mnie i raj by gdzieindziej być nie mógł, tylko tutaj.
— Nadtoś pan grzeczny.
— A! pani to bierzesz za czcze słowo! — z wymówką rzekł Jan smutnie.