Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom III.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zasłużone wcale.. kto wie czy kiedykolwiek wart tego będę...
— No, to już może dosyć o tem, i basta tej litanji — rzekł sędzia z westchnieniem — a waćpan wiesz, że ja z interesem przyjechałem?
— Do mnie?
— Do waści, jak się zowie...
— Sędzio, cały jestem na rozkazy...
— Tak, honory, honory, a do Romaszówki nie przyjeżdżasz... co? Osmólskiej się boisz, czy Kostusi?
— Obu, panie sędzio... a w ogólności kobiet... ale interes?
— A! jakiż interes?
— Ten, o którym pan dopiero wspomniałeś.
Bundrys nie łatwo sobie przypomniał, że coś wyjeżdżając z domu wiózł z sobą na ubarwienie tej bytności w Kryłowie, która inny cel miała.
— A no! interes myśliwski — odezwał się. — U ciebie... ale ty swoich uroczysk nie znasz.
— Jakto! na palcach.
— Wiesz-że gdzie Zapadycha?
— I byłem tam już i kazałem szałas zbudować na toki...
— A ja właśnie chciałem cię prosić, żebyś mi tam pozwolił także puknąć do cietrzewi.
— I owszem... poluj pan ile się podoba, jam nie wielki myśliwy; a gospodarstwo...
— Znać młodego konika, zaprzężony rwie co sił, patrzaj-no żebyś się nie ochwacił... powoli, powoli. Co tu u ciebie za gospodarstwo? nie ma co robić... a no, chodź-no mi pokaż koło dworu, obejdziemy... zobaczę...
Musiał Jan w koło zabudowań, do obór i stajen zaprowadzić ciekawego Bundrysa, który podobno nie tyle mieniu ile staranności gospodarza chciał się przypatrzeć, i widząc wszędzie ład, pilność i porządek, bardzo pochwalał, wyściskał, a po kilakroć zaprosiwszy do Romaszówki, odjechał wreszcie późnym wieczorem.
Nie było tedy środka, patrząc prawie na dwór Ro-