Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom II.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dynka, szukając czegoś w torbeczce — proszę się odemnie odczepić...
— Jak krótka pamięć! zadziwiająca rzecz! — uśmiechnął się kapitan.
— Ale niechże mi pan da pokój, — powtórzyła, ofukując się z przelotnym błyskiem zagniewanych i groźnych oczów jejmość — ja pana nie znam!!
Rybacki skłonił się i na tem poprzestał.
Nie wiem, czy uparcie zwrócone wejrzenie obu mężczyzn, czy inny jaki powód tajemniczy, wywołał w Chyłkiewiczowej zajęcie nieszczęśliwą sierotą, ale naprzód się jej zdaleka z kątka swego przypatrywać zaczęła, śledząc z najmniejszych oznak jaki mógł być stan i położenie sąsiadki, potem korzystając z chwili wolniejszej, zawiązała z nią po cichu rozmowę, z której Dosia dość była rada.



— Daleką to ma pani drogę przed sobą? — zapytała.
— Do Warszawy — odpowiedziała Dosia.
— Zapewne do krewnych? — patrząc na żałobę, dodała Chyłkiewiczowa.
— Nie, ja tam nie mam krewnych.
— Do opiekuna...
— Nie, pani.
— Do znajomych więc...
— A! ja i znajomych tam nie mam wcale.
Zapytania stawały się coraz trudniejsze, ale popatrzywszy czas jakiś w śliczną twarz dziewczęciu, sąsiadka dodała:
— To, czy nie sukcesja?...
— Nie mam majątku... — przytłumionym głosem, z boleścią nieco teatralną, dodała sierota.
Nie wypadało badać dalej, ale ciekawość, czy nie wiem jaka pobudka, wzbudziły w Chyłkiewiczowej pragnienie dowiedzenia się czegoś więcej.
— Cóż pani myśli robić w Warszawie?
— Sama nie wiem jeszcze... chciałabym... znaleźć jakieś zajęcie.