Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom II.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Właśnie tyle pragnęła dowiedzieć się kobieta, której wymowa zdradzać poczęła, zatarte wprawdzie, ale wyraźne jeszcze pochodzenie — uśmiechnęła się i poufalej, śmielej już poczęła Dosi przyglądać się, to na twarz, to na ręce, to na suknie, przenosząc wzrok przeszywający.
— A wiele sobie pani lat liczy? — spytała po tym niemym egzaminie.
— Kończę siedmnasty.
Pokiwała głową Chyłkiewiczowa, i niespuszczając z niej oka, zadumała się nieco.
— A dokąd pani myśli w mieście zajechać?
— Nie wiem, sądzę, że łatwo mi będzie znaleźć jaki dom zajezdny...
— Jeśli pani nie znasz Warszawy, miło by mi było w tem jej dopomódz — dodała tłusta blondynka — bardzo dobrą i tanią znajdziesz pani stancją w Nadwiślańskim hotelu... i bezpiecznie i porządnie... mam tam znajomą przyjaciółkę, gospodynię, mogę ją pani zarekomendować.
— Bardzo dziękuję za tę życzliwość — trochę nieufnie odparła Dosia — ale ja... potrzebuję czegoś bardzo skromnego, póki sobie nie znajdę zajęcia i mieszkania.
— O! tam też właśnie najlepiej, najspokojniej, najtaniej, ręczę, że pani będziesz kontenta.
Figiel-adjutant, udając roztargnionego, żeby rozmowie nie przeszkodzić, wysłuchał jej bacznie patrząc przez okno na las; młody chłopak mało z niej pochwycił, bo mu trudniej przyszło połapać odpowiedzi Dosi, która mówiła cicho i z daleka; domyślił się wszakże w końcu, spuścił głowę i posmutniał, a kapitan poweselał na przekór. Przestał przypatrywać się krajobrazowi i zwrócił do sąsiadki:
— Widzę, że tu pani będziesz zupełnie obcą w naszej Warszawie — rzekł półgłosem, żartobliwie niby, niby poważnie — trzebaż być bardzo ostrożną! Jedziesz pani w otchłań i na zgubę jej tysiące rąk się wyciągnie... Zapewne nie mogę powiedzieć, żebyśmy tu mieli wię-