Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tytus śmiał się, nie poruszając z krzesła.
— Niechże się pani nie gniewa — odparł. — Jeżeli nie chciałaś być poznaną, potrzeba było ten śliczny pieprzyk zakryć na szyi. Zresztą, któż jej kibicią, płcią i wdziękiem postaci dorówna!
Gdy to mówił, Loiska z największym gniewem szarpała rękawy szlafroczka i oczy jej ciskały pioruny
— Pan jesteś niegodziwy impertynent — zawołała. — Na reducie nie byłam... Słyszysz pan? mówię, żem nie była!
Je le tiens pour dit! — rzekł z szyderstwem Tytus — i... ciągnę dalej, czy pani chcesz, czy nie chcesz słuchać. Zupełnie usprawiedliwiam to, że pani okazujesz się surową i starostę chcesz chłodem swym do rozpaczy przyprowadzić. To strategia znana i nieochybna. Lecz ponieważ ja go tu miałem honor zaprezentować, winienem dać o nim informacyę. Nie potrzebuję powtarzać, co wszyscy wiedzą, że będzie dziedzicem milionowej fortuny. Charakter szlachetny, unoszący się, zapalny, niedoświadczenie zupełne, wielkie pragnienie życia, serce żądne amorów... wspaniałomyślny i hojny. Tymczasowo mało ma, ale kredyt nieograniczony. Nie jest to więc gość do pogardzenia.
Loiska siadła i zdawała się nie słuchać, czekając końca tylko, lub myśląc o czem innem. Zdaje się, że te odwiedziny Tytusa, których się spodziewała i czekała na nie, nagle jej jakaś refleksya popsuła. Zlękła się takiego wspólnika w spisku i zbywała go milczeniem.