Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pani jesteś niewdzięczną — dodał Tytus, udając, że się zbiera wychodzić.
Loiska się namyślała. Nastąpiła pewna zmiana w jej usposobieniu; nie chciała ostatecznie zrażać Tytusa.
— Owszem — rzekła — jestem panu obowiązaną za jego dobre chęci dla mnie; widzę z tego, co mówisz, że sądzisz o mnie tak jak inni, co mnie nie znają. Byłam w życiu nieszczęśliwą, uznano mnie płochą, dlatego, że kłamać nie chcę i nie umiem. Zdaje się ludziom, że to, co widzą, dozwala się wiele więcej domyślać. Nie dbam o to, ale w nowych stosunkach muszę być ostrożną, bo druga omyłka w życiu byłaby zgubną. Pan starosta ożenić się ze mną nie może, a ja niczyją metresą być nie myślę.
Tytus słuchał i usta mu się ściągały tłumionemi uśmieszkami.
— Starosta... widzi pani — rzekł — il est capable de tout; ale trzeba umieć się wziąć. W ostatku, jeżeli nie może się żenić sam, to może... ożenić kogo.
Loiska piorunującem zmierzyła go wejrzeniem; nie powiedziała już nic.
— Żądałeś pan mówić ze mną — dodała. — Czy jeszcze mam co wysłuchać?
— Tylko prośby mojej, abyś pani starosty nie zrażała — rzekł Tytus z powagą przybraną. — Zaraz to pani wytłumaczę. Dostało mi się być jego mentorem; jest to zaszczytny, ale ciężki obowiązek. Boję się, aby nie wpadł w złe ręce, wolę go więc powierzyć pani, niż pozwolić, aby go opanowały...
Nie dokończył, bo Loiska dzwoniła na swą Brysię.