Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wa, i śmiał dwuznaczne dawać jej rady. Tego ona nie znosiła od nikogo.
Zamyśliła się, zagryzając usta, może nie wiedząc, jak odpowiadać miała.
— Przyznam się panu, że, pomimo tych świetnych nadziei, jakie mi czynisz, wprowadzając pana starostę, ja mu nie bardzo jestem wdzięczną za niego. Młodzików takich, zostających pod kuratelą rodzicielską, nie lubię. Wiesz pan, że się u mnie słuszni ludzie grą zabawiają. Młody chłopak może się zapalić, przegrać, a w moim domu, i tak na obmowę wystawionym, wcaleby to było nieprzyjemnem.
— Sądzę, że się tego niema co obawiać — rzekł Tytus, patrząc na nią zuchwale, co ją w zły humor wprawiało, bo śmiałość jego obrażała ją. — Starosta nie dla kart tu pewnie przybywa.
Loiska się skrzywiła.
— A więc w nadziei jakichś łatwych umizgów i przepędzenia czasu — odparła. — Wybij-że mu pan to z głowy; mnie to nie bawi.
— Pani dziś jesteś w złym humorze — odezwał się Tytus.
— Jak zwykle.
— Nie, w gorszym, a ja nawet przyczynę gotówem odgadnąć.
Gospodyni się zarumieniła.
— Ciekawam...
— To łatwo — rzekł Tytus — taka nieprzyjemna scena na reducie...
Loiska wyprostowała się, wstała z krzesła i oblana purpurą, ze zmarszczonemi brwiami krzyknęła:
— Cóż to znów?