Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/320

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stary kapłan podniósł ręce i uśmiechnął się, patrząc nań z politowaniem.
— Bóg daje, Bóg bierze siły — rzekł. — Nie mam ja ich, bo one w mych rękach nie byłyby już potrzebne. Ubogi i bezmocen mnich jestem, nie ten Marek, o którym zasłyszeliście, na którego rozkaz biły pioruny i katowie na kolana padali. Siła Boża wyszła ze mnie. Modlić się tylko mogę, abyś był pocieszony, stary mój. Macie czas... sprowadźcie z wiatykiem kapłana, i niech się stanie, co Opatrzność tobie i jej naznaczyła.
Ksiądz Marek, mówiąc to, nakrył głowę czapeczką, szeptać począł pacierz i wyszedł powoli, cały zatopiony w swej modlitwie.
Lafontaine ukazał się po chwili. Ojciec patrzył nań z trwogą i oczekiwaniem. Po doktorze nic poznać nie było można: ani zwątpienia, ani nadziei.
Kazał wysłać po lekarstwa nowe i siadł odpocząć trochę.
Zbliżył się doń stary, błagając oczyma.
— Nic powiedzieć nie mogę — odezwał się doktór. — Pomoc przyszła późno, ale któż wie? albo ją ocali, lub tylko cierpienie przedłuży. Zrobimy, co jest w ludzkiej mocy.
Tak dzień cały w niepewności upływał i strachu. Brysia nie odstępowała chorej, lekarz zaglądał, dawano lekarstwa... ale stan się nie polepszał wcale. Noc nadchodząca nie zmieniła go. Chora to usypiała, to zrywała się z trwogą i jękiem.
Północ była, gdy zażądała od sługi, aby do niej przyszedł ojciec. Stary, który zrozumiał to, że