Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/321

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jego ubiór mógł przykre na chorej czynić wrażenie, posłał we dnie do Macieja, przebrał się i stawił u łoża dziecka.
Loiska patrzyła nań długo i łzy z jej oczów ciekły.
— Przebacz mi — rzekła — umierającym trzeba darować ich winy
— Ty nie umrzesz, dziecko moje — zawołał stary, wybuchając — ty żyć będziesz dla mnie i na pociechę moją po wielkich, ciężkich strapieniach... Ty żyć musisz!
— A! nie każcie mi żyć — odezwała się Loiska. — Teraz właśnie przygotowaną jestem, aby się rozstać ze światem, nie żałując go, rozgrzeszona. Cóż więcej on mi dać może?
Płakała po cichu.
— I ty mi przebacz — rzekł ojciec — bom szalał z bólu i wstydu.
Loiska wzięła rękę jego i przycisnęła ją do ust; wargi jej były jak lód zimne. Przyłożył usta do jej czoła — i ono stygło. Oczy zachodziły jakby zasłoną mglistą.
Starzec odstąpił pocichu.
Zdawało się, że usypia.






Nazajutrz w mieście, pod kościołem Bernardynów, w zmiętem odzieniu, z głową odkrytą, stał człowiek wykrzykujący i śmiejący się, podskakujący, wesół, to znów zanoszący się od płaczu, stał, a potem na ziemię padał i zrywał się i kładł znowu.