Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Są to kwestye — odparł starosta — których mnie, bez doświadczenia, młodemu, rozstrzygać się nie godzi; lecz vox populi...
— Nie kończ, panie starosto — wtrącił Hulewicz. — Vox populi, to najczęściej la voix des moutons du Panurge... Ja wolę głos wieków i tradycyj, niż ryczenie ulicy, która nie rozumie nic.
Starosta milczał.
Hetman poufalej coraz zbliżał się do niego.
— Okrutny mam żal, że waćpana, panie starosto, jak widzę, już nakarmiono temi modnemi bałamuctwami. Wszystkiemu ten kochany pan Ignacy winien. Marzyciel... nabił mu głowę Piatoli, obcy człowiek, co kraju nie zna, ten przewrotny klecha Kołłątaj i tutti quanti. Zmiłuj się, usłuchaj dobrej rady, nie mieszaj się do tego, stroń od utopistów, bo ojca zmartwisz.
Starosta uśmiechnął się.
— Ale ja, panie hrabio, posłem nie jestem, do niczego nie należę i gram tu tylko rolę spektatora, który się czegoś nauczyć pragnie. Więcej nic.
— Ja spektatorowi zalecam — rzekł hrabia — patrzyć na wesołe twarze, bawić się, a w spiski nie mieszać. Słowo ci daję, życzę wam dobrze. To wszystko się źle skończy. Z Prusakami, jak Niemcy powiadają, wiśni jeść niezdrowo.
Śmieli się. Starosta rad był zmienić rozmowę i spytał hrabiego o sławnego arabskiego wierzchowca, na którym on cudów dokazywał.
— A! słychać o nim? przyjdź-że go zobaczyć do mnie. Raz przynajmniej w dobrem towarzystwie