Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Adama Polanowskiego notatki.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale takem się lękał ażeby się to nie wydało a mnie nie wydarto drogo zapłaconych pism, żem żadnéj nocy na zamku nie spał — i nosiłem je przy sobie na piersiach. Wiedziałem, że i na zamku francuzi mieli swoich ludzi, a gdyby się wydało, życia mojego i mnie by nie szczędzili. Z najwyższą więc niecierpliwością wyglądałem przybycia królewskiego, tymczasowo uciekłszy do Wilanowa, gdzie u znajomego mi ogrodnika przechowywałem się, kazawszy zaufanemu słudze, aby mi dał znać, gdy królestwo przyjadą.
Czas mi się okrutnie wydawał długim, — a i niepewność ta czym się niezawiódł, ladajakiéj bibuły za drogie pieniądze kupiwszy mocno mnie dręczyła.
Na ostatek mój Wasylek mi dał wiedzieć, że na króla czekają, i że wieczorem przybywa. Ruszyłem więc z Wilanowa na zamek, gdzie już dosyć urzędników, senatorów i wojskowych oczekiwało Sobieskiego.
Przyjęcie wszakże było zimne, a król zaledwie wysiadłszy — zdało się że mnie szukał oczyma. Stałem tak aby spostrzedz mógł, a gdy wejrzenie jego spotkałem niespokojne, ręką uderzyłem się po piersiach, pokazując, że mam to czego sobie życzył.
Nastąpiły witania długie, rozmowy i taki natłok cisnących się do ręki królewskiéj, że ja w garderobie musiałem czekać do późna. Wszedł do niéj król z Matczyńskim, pytając o mnie.
Nie śmiałem przy świadku ust otworzyć, ale mnie klepnął po ramieniu.
— Mów — masz ptaka czy nie?
— Mam N. Panie, ale jeden Bóg wie czy kuropatwa czy nietoperz, bom kota w worku brać musiał.
Rozpiołem suknię i podałem pakiet. Matczyński