Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Adama Polanowskiego notatki.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trzaj że do czego cię ta głupia miłość doprowadziła. Gubisz duszę...
— N. Panie! zawołałem.
— Milcz — krzyknął król — milcz, wynoś mi się pókiś cały — nie pokazuj na oczy... Gdy cię marszałkowscy urzędnicy wezmą, ja nie obronię i bronić nie będę.
— N. Panie — począłem błagając, jeżeli ujdę to mnie wszyscy winnym uznają, a ja nim nie jestem. Nie chcę, choćby życie ratując, sromotą się okryć — niewinny jestem...
— Wszyscy cię obwiniają, wtrącił gwałtownie król wszyscy! widzieli was wczoraj wieczorem waśniących się z sobą i takeście wyszli razem...
— Alem ja wprost do mieszkania na strych poszedł, anim Boncoura widział — powtórzyłem.
— Jedź ztąd — słyszysz — przerwał mi król — mam litość nad tobą. Prawda się odkryje, ale nim się ta twoja niewinność, w którą ja nie wierzę — okaże — będziesz więzionym, bo niemal in flagranti cię pochwycono... Z Marszałkiem żartów nie ma...
Spojrzał na mnie.
— Nie, N. Panie — uciekać nie będę, odparłem spokojnie — zabójstwa winien nie jestem...
— Tak! tak — gniewnie przerwał mi Sobieski — sofistykujesz — zabójstwa niepopełniłeś, powiadasz, ale pojedynek był... O toż tak! pojedynek bez świadków to morderstwo...
— Ale ja się z nim nie biłem — zawołałem zrozpaczony. Sam się oddam w ręce marszałkowskiéj straży, bo nie mogę tego ścierpieć aby mnie obwiniano — gdy się niewinnym czuję...