Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/486

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Obróciła mu się dokoła.
— Czy kobieta taka jak ja... majętna, wdowa po Pacu... co także znaczy coś... może za takim Pełką latać, jak szalona i awantury dla niego czynić? Powiedz sam?
— Ale ja nic nie wiem! — zawołał Zboiński.
— Nie kłam mi waszmość! Wiesz, nabechtali ci niedorzeczności, dałeś się obałamucić i pojechałeś mnie wziąć do aresztu, póki ksiądz mu ślubu nie da!
Zboiński się śmiał, pisarzowa mu pomagała, śmiali się tedy na cały głos oboje, tak, że w sieniach karczemnych aż słychać było.
— Widzę, że z waćpanem sobie rady nie dam, — dodała pisarzowa — trzeba ulec przemocy... Tupnęła nóżką... A no! trzeba kazać obiad gotować.
Skinęła głową na pożegnanie. Zboiński wyszedł zamyślony.
Ranek był bardzo piękny... wysunął się więc z karczmy dla obejrzenia ludzi stojących dokoła na straży. Wszystko było w porządku. Czeladź jego, przy koniach stojąc, przekąsywała i piwem się posilała.
Obszedł ich wszystkich, pocichu dając rozkazy, aby z karczmy nikomu wyjść ani wyjeżdżać nie dawano. U drzwi postawił podwójne straże, u okien po jednym człowieku, potem przeszedłszy się wzdłuż i wszerz karczmy i odetchnąwszy świeżem powietrzem, powoli do środka powrócił.
Sprawa mu szła wprawdzie dotąd dobrze, ale w niej nie smakował. Okrutne nudy obiecywały się w przyszłości, gdyby to pilnowanie jejmości potrwać miało, a prawdę rzekłszy, mogło ono się przedłużać... dniami i tygodniami. Zboiński aż ciarki uczuł chodzące po skórze...
Słońce podnosiło się wysoko... Żaba przyszedł prosić Zboińskiego na obiad do pisarzowej. Zrazu się namyślał, lecz poszedł wkońcu.