Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/487

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jużciż mnie nie struje — rzekł w duchu.
W izdebce małej na żydowskim stoliczku nakryte było na dwie osoby...
— Kiedy musimy już tu rekolekcje razem odbywać, nie chcę, byś waszmość z głodu umarł — odezwała się pisarzowa... — W domubym lepiej przyjęła, tu muszę się podzielić podróżnym zapasem. Przynajmniej waszmość o suchym chlebie nie będziesz... Jak nie stanie co jeść, to waszmość mnie będziesz musiał żywić...
Śmiała się, mówiąc to, i zaprosiła do stoliczka. Obiad był niewytworny, na polewkę gramatyka z cukrem, potem kawał pekelflejszu gotowanego do chrzanu, potrawka z kury... i omlecik...
Na głodny ząb wydawało się to delicjonalne... Ponieważ dla dworu była wina baryłka w wozie, dano węgrzyna lekkiego, ale pieprzykowatego, który się pił jak woda. Sama pani pisarzowa dolewała.
Człowiek głodny do sytego wcale nie jest podobny. Zboiński czuł się odrodzonym, serca mu przybyło, zwłaszcza od doskonałego pekelflejszu...
Zmiótł go talerz ogromny...
Dawszy mu się posilić, pisarzowa poczęła rozmowę.
— Wiesz waszmość co — rzekła — ja ci tu tak nie wytrzymam w tym zaduchu karczemnym... Nie nawykłam do zamknięcia, dusi mnie ono... Gdybym waszmości dała słowo, że nie wyjdę... toćbyś mi dał choć przejść się po świeżem powietrzu?
Zboiński znalazł to naturalnem bardzo.
— A dlaczegóż nie? — ja z panią pisarzową pójdę sam...
— Ale dajże mi waćpan pokój! ja ze stróżem chodzić nie myślę. Jeśli pójdę, to sama...
— Jużcić pieszo mi nie umknie — rzekł w duchu Zboiński i zamilkł...