Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A! nie! nie, — przerwał Pełka błagająco — dajcie mi jechać... powrócę... ale na oczy własne zobaczyć muszę, co się tam dzieje... Dajcie mi jechać... w drodze myśli rozbiję...
Nie sprzeciwiali się już Niemirowie, Kasia go pożegnała, rotmistrz odprowadził do ganku... Tu Gabryk, chmurny, jak noc, zapłakany, stał z końmi. Nie mówiąc słowa, siadł na Sułtana Medard, pokłonił się i popędził...
Spóźnił się jednak z tą jazdą tak, że już tego dnia pięciu mil zrobić nie mógł. W lesie, który przebywać musieli, noc zapadła... Noc była mroźna, cicha, księżycowa, smutna jak śmierć...
W niebiosach mrugające gwiazdy jedne tylko żyć się zdawały. Wszystko zresztą umarte było, suche, stężałe, zimne. Las stanowił granicę spustoszonego kraju od ocalonej okolicy...
Na granicy jego stała karczemka, nie spalona wprawdzie, lecz pusta, bo z niej nawet małe okienka, uchodząc, powyjmowano. Wrota i drzwi stały otworem, księżyc nawylot przeświecał... Tu trzeba się było zatrzymać, Medard czuł się złamanym... Zsiedli z koni i Gabryk wszedł opatrzyć, czy przenocować choć z biedy było można.
W małej izdebce utrzymała się okiennica i drzwi... Trochę przegniłej słomy i grubego siana dało się zebrać po kątach i wyżkach... na kominie było czem palić noc całą resztkami płotów... Dla koni był kawałek żłobu, a zapaśny owies mieli w trokach... Poczęli się więc rozgospodarowywać w opuszczonej karczemce.
Na podesłanym kobierczyku Medard siadł, bo się kłaść nie mógł i nie chciał. Rozniecony ogień nieco ogrzał przewiewną izdebkę. Gabryk zasiadł w drugim kącie; nie odzywając się do siebie, przemęczyli się tak noc całą.
Dzień wstał jasny i blady — ku wschodowi wzmógł się mróz tylko... Jak zajrzeć okiem, okolica była wyludniona, ani żywej duszy, ani zwierzęcia na niej dostrzec nie było można.