Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Gołczwia spalona — rzekła rotmistrzowa powoli, — matka twoja zabita, nie żyje... siostra cudem uratowana jest w klasztorze w Lublinie... nie masz już powracać do kogo, ani do czego, biedny sieroto! Całą tę okolicę splondrowali... popioły tylko zostały i zgliszcza.
Mówiła jeszcze Niemirowa. Medard nie zdawał się już słyszeć. Ogrom tego nieszczęścia uczynił go chwilowo jakby nieczułym i zdrętwiałym. Patrzał przed siebie długo, potem oczy i twarz zakrył i ryknął z bólu... Niemira przypadł go ratować... lecz jakiż mógł dać ratunek? Trzeba było dać się boleści wytrawić w sobie i zwolnieć samej przez się.
Niemira zbierał się coś powiedzieć i nie mógł dobrać słów... Naostatek rzekł cicho:
— Słuchaj, chłopcze — tu łzy ani rozpacze nie pomogą — mężami jesteśmy... rany znosić nauczyć się potrzeba od młodu. Dobrze ci, że cię szczęście doma kołysało... a no, czas, abyś część swoją wziął z ludzkiej doli...
Dźwignij się... pomódl się... i trzeba myśleć o sobie.
A rotmistrzowa dodała:
— Mój Medardzie, matkęście stracili — ja wam jej nie zastąpię, ale i ja i Niemira sercem i dłonią pomożemy ci... Nasz dom, jak swój uważaj... a czego ci zabraknie, bierz u nas, jak ze swego... Ogłosili mię ludzie sekutnicą... niechaj gadają... a nie takam zła, jakby mnie zrobić chcieli.
Medard w rękę ją pocałował, milcząc.
— O sobie nie myślę, — rzekł — aleć trzeba dom i popielisko zobaczyć, dowiedzieć się... o losie biednej Tereni postanowić... Niech się dzieje wola Boża... pojadę...
Zerwał się z ławy.
— Dokąd? poco? czego się śpieszyć? — poczęła rotmistrzowa. — Ot! wydychaj najprzód cokolwiek nieszczęście, oprzytomnij... będzie na to czas...