Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żyd obrazy współczesne. T. 3.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Lokaj mówił to jakoś niewyraźnie, zakłopotany, jakby się obawiał gniewu pańskiego, tłumacząc się że musiał wpuścić staruszkę do salonu, mimo jéj niepozornego ubrania.
— Ale proszę Jaśnie Pana — mówił służący — słowo onoru... ja już nie wiedziałem co zrobić... bo jeszcze mi się nie trafiło żeby kto tak na mnie nastał... A tu zaraz z tego hałas, i z pierwszego piętra od Wtorkowskich zaglądają ludzie... Myślę sobie, proszę Jaśnie Pana, lepiéj już niech w pokoju poczeka... bo jużcić zepchnąć ze wschodów... to krzyk... awantura... a Jaśnie pan by się gniewał.
— No? ale któż to jest? spytał Jakób.
Służący zafrasowany skrobał się w głowę i o Jakóbie sądząc po swojemu z innych ludzi, nie śmiał mu nawet powiedzieć o kogo chodziło. — Udawał że nie wie.
— At, proszę Jaśnie pana, ja nie zrozumiałem co tam ta Jejmość mówiła, zwyczajnie zapewne aby się wcisnąć... to pewnie za jaką pomocą... albo co... ja tam nie wiem.
— Kto ona mówi że jest? natarł Jakób.
— Ja to tam nie zrozumiałem, dalipan, popowtórzył lokaj bojąc się pana obrazić. Ona tam sobie siadła w salonie i czeka.