Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żyd obrazy współczesne. T. 2.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

śli nie narodziła się z bardzo prostéj przyczyny. — Uderz się w piersi, może ci żal że nie zostałeś w Genui... gdzie tęskni twoja jedyna.
Jakób się smutnie uśmiechnął.
— Jakże ty mnie straszliwie po ludzku sądzisz, rzekł łagodnie — myślisz że gdy jest samą, opuszczoną, jabym śmiał zbliżyć się do niéj, aby ją narazić choćby na wewnętrznego wstydu rumieniec? Mój ból nie z tego pochodzi, ale z przekonania jak nikczemnym i niegodnym jéj jest ten z którym ją połączono... myślę co ona z nim cierpieć musi?... jakie jéj życie z tém zwierzęciem?
— Na to nie poradziemy, choćbyśmy najdłużéj się tém gryźli, zawołał Jan, tam gdzie lekarstwa nie ma pocóż się chorobie przypatrywać?
— Masz słuszność, odwróćmy oczy — milczmy.
To mówiąc zebrał książki rozrzucone na ziemi i powoli szli razem ku gospodzie. Jakób po drodze czytał w nich smutny i roztargniony.
Dzień przeszedł na obojętniejszych rozmowach; w miasteczku już śladu pana Henryka nie znaleźli, on i jego towarzyszka wybrali się z rana, chłodem, w dalszą drogę, na Spezią. — Może dla tego Jakób pospieszać nie chciał i został.
Nad wieczór wyszli znowu i usiedli nad morza