Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żyd obrazy współczesne. T. 1.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sunkowo wykwintném mieszkaniu przebudził. Przywykł już był do brudnych izb tych lokand i albergów gościńca, w których trzeba być młodym, by mieć odwagę położyć się i spocząć.
Na stoliku stało już przygotowane śniadanie, a towarzysz jego zabierał się doń wesoło i ochoczo, powróciwszy już z morskiéj kąpieli.
— A! czyż to już tak późno? zawołał porywając się zaspany.
— Nie, alem ja wstał trochę wcześnie aby z rannego chłodu korzystać. No, jakże się spało?
— Nie wiem.
— Jak to?
— Byłem kamieniem... nie drgnąłem noc całą...wstaję jakem się położył, nie zmieniwszy miejsca, nie poruszywszy ręką... spałem jak śpią umarli.
— Jak się czujesz dziś?
— A! olbrzymem!... odrodzonym dzięki tobie....
— Ale ba! dzięki młodości! A głowa?
— W téj chwili reszta dymów sennych i mgły się rannéj rozprasza.
— Więc żywo, na nogi i do śniadania.
— To najgorzéj, przerwał wstając podróżny, że ty mnie popsujesz na nic, kochany amfitrjonie.