Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom II.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uszy spuściło, ani was teraz zobaczyć. Ale bo komu dobrze, ten swego kąta pilnuje.
— A żebyś jegomość wiedział, panie stolniku, com ja się za wami natęsknił — zawołał gorąco Achinger. Mój Boże! dałbym ogon mojej herbownej wiewiórki, żeby kogo z Barcina najrzeć! ale ba! ale ba!
— O! o! czemużeś waszeci do Barcina po tę raritas nie przyjechał.
— No tak... gadajcie zdrowi... — mruknął sąsiad — a Żeliga!
— A cóż on wam teraz szkodzi?
Achinger głową potrząsł.
— Stolniku kochany — rzekł — mów sobie co chcesz, ta sałata co z głowiastego szlachcica w słup na pana wyrosła, to inny gatunek ludzi. My to się i pokłócim, i wybijem, i wytargamy, i pokrwawim, i pocałujem i zapijemy sprawę i zgoda, ale z nimi jest rzecz inna. Jak tam w to pańskie serce żółci szlachcic zaleje, to mu dziesiątego pokolenia nie zapomną i nie przebaczą, to darmo. Miałem gruby zatarg z kasztelanem, kiedym wcale nie wiedział kto on był, może mi to przebaczyć na oko jak się ukorzę, ale żeby mi miał sprzyjać i w sercu nie chować nienawiści, to nie może być. Na to on magnat z magnatów, jest to u nich we krwi.
Stolnik począł się śmiać aż się za pas trzymał.
— Pluń waszeć na te przywidzenia — odparł — Żeliga to Żeliga, a nie jakiś tam magnat, choć ma kroplę krwi ich w żyłach. Hodowało go nieszczęście, uczyła go bieda, hartowała pokuta, pozbył się nałogów pańskich, a co się tyczy uraz starych, to tak zapomina łatwo jak nikogo w świecie nie znam. Już na to wam szlacheckie słowo daję, że gdybyście jeno przyjechali a podali mu dłoń, uściśnie was i wszystko pójdzie w niepamięć. Nie wiem nawet zgoła czy jeszcze przypomina sobie tę historję dawną, bo nigdy o niej i nie bąknął.
— Ale ba! przerwał Achinger.