Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ładowa pieczara.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wieczną i jedyną, pojmuję ją taką jak Marji, sięgającą aż za mogiłę, walczącą ze światem, z sobą, z ułomnością i słabością ludzką, — wielką, potężną, a niemogącą powtórzyć się nigdy. Ale to kochanie wasze, co po chwili zrzuca się jak stara suknia i mienia na nową, to cóś dla mnie niepojętego, to słabość pieszczochów, którym próżne serce dokucza, bo nie mają czémby je zapełnili, bo nikogo prócz siebie samych kochać nie umieją.
— Surowa nauka! — rzekł Juljusz smutnie.
— Ale zasłużona, — odparł Hryć szybko, — może dla ciebie być lekarstwem i tego życzę z serca. Tymczasem poniewolny mój gościu, burza warczy wciąż, noc nadchodzi, co z sobą poczniemy? Jabym i tu się przespał, ale ty?
— Pojechałbym i w burzę, bo nie jestem ani pieszczochem ani tchórzem, — odezwał się Zlewa.
— Ani myśl o tém, mysimy się zatrzymać jeszcze, póki księżyc nie zejdzie i burza cokolwiek nie minie. Zdawna to uważałem, że wschód księżyca rozpędza burze nocne, choć