Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ładowa pieczara.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żna, co w niéj było wdziękiem uroczym, nie odznaczała się niczém na pozór, ale dość było dwóch słów téj dziwnie sympatycznéj istoty, by człowieka opętać. Dźwięk jéj mowy i śpiéw, miały cóś w sobie tak potężnie pociągającego, że gdyby mi piosnkę Ofelji nad mogiłą zaśpiéwała, kto wie, wstałbym z grobu może. Maleńka, żywa, zwinna i zręczna, miała oczy jakieś wschodnie, brwi czarne, usta małe i wązkie, nos krogulca, rączkę idealną, kibić polnego konika... Łzy, rumieniec, śmiéch na zawołanie z niéj płynęły; w godzinie żyła wieki, to się samém opowiadaniem tak wyruszała, jak gdyby cudze życie było jéj własném.
Przeżyłem z nią zdrad tyle, że ich policzyć nie mogę... każde jéj na bok spójrzenie było zdradą, krok, uśmiéch, wezdrgnienie, a cóż myśli dopiéro?
Nieraz płakaliśmy oboje, a jutro drugi kochanek śmiał się z nią z łez wczorajszych. Śmiéch to był przecie szczéry i łzy nie kłamane. Czasem przychodziły chwile, że wejrzała na siebie, że ją wstręt jakiś i żal porywał, zamykała się pokutować, ale śpiéw