Strona:Iliada2.djvu/380

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lecz ta, iakby na skrzydłach, unosiła męża.        386
Nareście oycowskiego dostaie oręża,
Wyięta z pochew długa i ogromna dzida,
Któréyby nikt nie dźwignął, prócz ręki Pelida.
Niegdy Chiron ściął iesion, Pelionu chlubę,
I dał go Peleiowi, na rycerzy zgubę.
Automedon waleczny, drugi Alcym skory,
Dzielne rumaki w pyszne przybieraią szory:
Już hartowne wędzidła w twardych pyskach żuią;
Leyc przywiązany w tyle: iuż na wozie czuią
Biegłego powoźnika, który z biczem stoi.
Zaraz Achilles siada w jaśnieiącéy zbroi,
Jak słońce, gdy niezgłębne rzuca morza tonie:
I groźnym głosem oyca upomina konie.
„Xancie i Bali, których krew Podargi rodzi,
Pomniycie wrócić pana zdrowego do łodzi,
Gdy się boiu nasycim: lepiéy mi się sprawić,
I trupem iak Patrokla, nie chcieycie zostawić.„
Ten wyrzut Xant słyszawszy, Xant co bystrze lata,
Schyla głowę, i piasek grzywą swą zamiata,
A Juno dała z temi odezwać się słowy:[1]
„Bądź pewny, Achillesie, że dziś będziesz zdrowy:
Dzień iednak niedaleki, gdy nie wrócisz z pola.
Nie nasza w tém iest wina, lecz wyroku wola.
Nie, że naszemi nogi mniéy skory bieg władał,
Zginął nieszczęsny Patrokl, i zbroi postradał;

  1. Tu obwiniali krytycy Homera, o przeyście granic podobieństwa do prawdy: wszakże Xant gada, bo mu Juno usta otworzyła: dlaczegożby wreście koń Achillesa niższy był od oślicy Balaama.