Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie i przechwałki! Lepiej się zabezpieczyć nawet tam, gdzie niebezpieczeństwa niema; bo mi się to wszystko dyabelnie przykrzyć zaczyna.
Dziś, przed godziną, czując się niby lepiej trochę, prosiłem starego Hofmana, żeby mi podał rękę i poprowadził po pokoju. Przeszedłem dwa razy, i to z ogromnym wysiłkiem, i musiałem na swój sztuczny fotel wracać. Nie usiadłem, tylko padłem po prostu. Nogi zupełnie odmawiały mi posłuszeństwa: jedna w prawo, druga w lewo, a ja w tył albo na przód. Poczciwy starowina musiał się porządnie namęczyć. Krzyczał wprawdzie: „noch ein wenig noch ein weenig!“ — ale moje nieszczęsne nogi krzyczały także genug!”
Boże mój drogi, kiedy ja tych sił choć odrobinę nabiorę? Głupstwo już kaszel i piersi, — zawsze mię bolały, — aby tylko jako tako chodzić można. Te pieniądze wściekają się po prostu. Kilka — dni temu Stach odniósł mi pensye od Putowskich i Kotowiczów, a już nic niema. I jeszcze jak się moi chlebodawcy po gentelmeńsku znaleźli! Nie wytrącili ostatniego tygodnia!