Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nieprzepartą chęć drwienia z nich wszystkich i z ich współczucia. Nie potrzebuję ich litości, tej litości zdawkowej nic nie kosztującej, udzielanej jak jałmużna nędzarzom moralnym.
Nawet Stach i Zosia, nawet te anioły miłości, są nieraz przedmiotem mej chwilowej nienawiści, — bo są takie chwile, że z rozkoszą igram z ich uczuciami, napawając się zadawaną torturą. Jestem zły, szorstki, bezlitośny, — wiem o tem sam dobrze; ale właśnie to, że sam widzę swą winę, popycha mię jeszcze do coraz złośliwszych wybryków. Im bardziej czuję się szatanem, tem bardziej staram się na jego miano zasłużyć. Czasem i na dnie piekła rozkosz leży; może szatańska, potworna, ale zawsze rozkosz. Chore dusze, jak moja, lubują się we wszystkiem, co wyrafinowane, bądź w dobrą, bądź w złą stronę.
I dziś zatrułem im i sobie kilka godzin. Poszło, jak zwykle, o rzecz marną, o drobnostkę, — a jednak doprowadziłem Zosię do łkania, a Stacha do przygnębienia.