Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nięty jedynie kontemplacyą nad deseniami kołdry. Obadwaj zachowywaliśmy głębokie milczenie. Od czasu do czasu czułem nad swoją głową pochylającego się nademną Stacha, który chciał się dowiedzieć, czy nie śpię. Natychmiast przymykałem oczy, bojąc się, żeby o co nie zapytał: nie chciałem się wcale otrząsać z apatyi. Prawie drzemałem.
Tak nadeszło południe.
Zaczynam drzemać na dobre, z wpółotwartemi oczami. Naraz łoskot otwierających się drzwi otrzeźwia mnie zupełnie.To Zosia.
Wpada, jak zwykle, z hałasem, zarumieniona od mrozu, bez ceremonii tupie nogami i już od samego progu zaczyna coś szybko mówić! Ja widzę, że udaje brawurę i sili się na wesołość.
Energiczne „pst“ osadza ją na miejscu.Stach głową, rękoma i nogami daje jej pierwsze objaśnienia o tem co zaszło.
Następuje w oka mgnieniu metamorfoza.Zosia staje na miejscu jak wryta, przestraszonemi oczami wodząc to po mnie, to po