Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stachu. Daję nakoniec znak życia powtarzam z uśmiechem: „nic, nic“.
Znów zmiana sytuacyi. Zaczynamy się ruszać wszyscy i mówić wszyscy razem, każde co innego. W jednej chwili zaczyna być gwarno, niemal zgiełk, nie możemy się zrozumieć wzajemnie. Zosia pyta, Stach przesadza się w opowiadaniu, chciałby jednym tchem wszystko z dziesięciorzędnymi szczegółami odmalować, co mu się naturalnie nie udaje, — ja oponuję i uspokajam. Istna wieża Babel. Zosia sama nie wie, co robić: czy się do mnie uśmiechać, czy Stacha słuchać. Robi i jedno i drugie: co sekunda inne wrażenie maluje się na jej twarzy. Widzę, że się w żaden sposób zoryentować nie może.
Naraz krztuszę się. Nic, przeszło. Odchrząknąłem tylko. Mówię dalej. Zosia, ni z tego, ni z owego, zaczyna mię całować. Oni udają wesołość, śmiejemy się wszyscy, ja najgłośniej...
Zakrztuszam się po raz drugi. Nic, i to przechodzi.
Jesteśmy czegoś ogromnie uradowani.Mnie się tylko ciągle zdaje, że oni grają