Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Spędzili jakiś kwadrans trzymając się wciąż za ręce; patrząc sobie w oczy, Juljan wypytywał o matkę, o Cziczi. Otrzymywał od nich bardzo często listy, ale to nie zaspakajało jego ciekawości. Uśmiał się, usłyszawszy o dostatniem życiu Argensoli. Wszystkie te nowiny, które go tak rozweselały, pochodziły ze świata odległego w prostej linji tylko o jakie sto kilometrów, ale świat ten był tak daleki... tak daleki!
Wtem ojciec spostrzegł, że Juljan słucha go z mniejszą uwagą. Zmysły jego, zaostrzone życiem ciągłych napadów i popłochów pochwyciły znaczący objaw w tej strzelaninie, która z pojedyńczych odgłosów coraz bardziej zlewała się w jeden nieustający trzask.
Ukazał się też senator, który usunął się, aby ojciec z synem mogli pogawędzić swobodnie.
— Wyrzucają nas stąd, przyjacielu. Nie mamy szczęścia w naszych odwiedzinach.
Nie przechodzili już żołnierze. Wszyscy pobiegli zająć swoje miejsca, jak na okręcie, gotującym się do bitwy. Juljan chwycił karabin, który postawił przy ścianie. W tej samej chwili, zakotłowało się trochę prochu nad głową jego ojca, uczyniła się mała dziurka w ziemi.
— Prędko, dalej stąd — rzekł, popychając don Marcelego.
W głębi osłoniętego okopu nastąpiło krótkie, szybkie pożegnanie: „Do widzenia, tatusiu“. Ucałował go i zniknął. Śpieszno mu było podążyć do swoich.
Ogień wybuchł na całej linji. Żołnierze strzelali