Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 01.djvu/285

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.
    —   277   —

    sław marszczył się, zaciskał zęby, poczem odetchnął głęboko i rzekł jakby z pewną złością:
    — To mnie urządzili te gałgany!
    — O, żeby tak wpadli w moje ręce! — odpowiedziała przez zaciśnięte zęby.
    I taka niezgłębiona nienawiść rozbłysła w jej oczach, a cała twarz przybrała wyraz takiego okrucieństwa, że mogłaby służyć za wzór do twarzy Gorgony. Krzycki zdumiał się na ten widok tak dalece, że zapomniał o bólu.
    I znów zapadło milczenie. Dziewczyna opamiętała się po chwili, tylko policzki pobladły jej tak, że ciemny meszek nad ustami zaznaczył się wyraźniej — i zaczęła wypytywać:
    — Co zrobić, żeby panu ulżyć?
    Głos jej brzmiał teraz taką troską serdeczną, że Krzycki uśmiechnął się do niej i odpowiedział:
    — Nic, chyba pożałować.
    A ona w jednej chwili zaniosła się spazmatycznym płaczem, rzuciła się twarzą na jego nogi i, objąwszy je ramionami, poczęła je przez kołdrę całować. Kruczą jej głową i całem przegiętem ciałem wstrząsało łkanie.
    — Panienko, panno Polciu — wołał Krzycki.
    I musiał powtórzyć to kilkakrotnie, zanim