Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 01.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   276   —

czarny, zwinięty warkocz, niezupełnie jeszcze przytomnym wzrokiem, mrugając oczyma, jakby nie mógł przypomnieć sobie na razie, kto to jest — i dopiero, gdy zeskoczyła z ramy, ukazując przytem zgrabne i pełne nogi w czarnych pończochach, rozpoznał, kogo ma przed sobą i rzekł:
— Ach, to panna Polcia!
— To ja — odpowiedziała dziewczyna. — Przepraszam pana, iż narobiłam hałasu.
I zapłoniła się jak róża pod jego wzrokiem, a jemu przypomniało się, jak widział ją, przybraną tylko w niebieskie perełki wodne, więc spojrzał na nią z większą ciekawością i ozwał się:
— Nic nie szkodzi. Dziękuję panience za troskliwość.
Przyczem poruszył na znak podziękowania leżącą na kołdrze ręką, ale, poczuwszy jednocześnie przejmujący ból, skrzywił się i syknął.
A ona siadła na brzegu łóżka, i pochylona nad nim, pytała z ogromnym niepokojem:
— Boli?
— Boli.
— Może co podać, może kogo zawołać?
— Nie, nie!
Przez pewien czas trwało milczenie. Włady-