Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 01.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   247   —

zobaczy przed sobą tę twarz urodziwą, sympatyczną, szczerą, te oczy, które mówią jej w każdem spojrzeniu sto razy więcej, niż usta, i usłyszy ten głos, który wnika jej aż do serca i drga w niem jak muzyka. Na tę myśl ogarniało pannę Anney takie słodkie, spokojne uczucie, jak gdyby była dzieckiem i jak gdyby jakaś kochana ręka kołysała ją lekko do snu, lub jakby spoczywała w łodzi, którą łagodna fala niesie gdzieś w dal nieznaną a promienną. Dać się kołysać i dać się nieść, powierzyć się fali, nie myśląc na razie o tem, gdzie się łódź zatrzyma, to było wszystko, czego w takich chwilach pożądało serce dziewczyny. Ale i w innych, w których zadawała sobie pytanie: co będzie dalej? — patrzała z wiarą w przyszłość. Niekiedy tylko, zwłaszcza, gdy sen nie chciał kleić jej oczu, przelatywały jej przez głowę, jakby ciemne motyle, niepewności i obawy, ale i wówczas nawet mówiła sobie, że jeżeli niebo zachmurzy się w przyszłości, to obecnie ma nad sobą cudną pogodę — i każdy dzień podobny jest do kwiatu, a ona te kwiaty zrywa jeden po drugim i kładzie je na piersiach. Więc myślała, że już dlatego warto żyć, a nawet umrzeć.