Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 01.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   248   —

Ale w tej chwili, choć dusza jej roztapiała się w słońcu, w pogodzie, w szmerze liści i w wielkim, pełnym światła wiejskim spokoju, nie miała wcale ochoty umierać, albowiem zdawało jej się, że razem z powietrzem wdycha w siebie radosne ukojenie. Wszystko, co ją otaczało, poczęło tracić cechy rzeczywistości, a zmieniało się w jakąś błękitną wizyę, w jakąś pół jawę, pół sen — o szczęściu. Z tego rozmarzenia zbudził ją dopiero ten właśnie widok, w oczekiwaniu którego siedziała blizko od godziny na ganku. Oto na samym końcu alei pojawił się upragniony kłąb kurzu i zbliżał się z niezwykłą szybkością. Panna Anney oprzytomniała zupełnie. W pierwszej chwili chciała odejść. — »Trzeba, trzeba! — (mówiła sobie) — inaczej on gotów pomyśleć, żem go tu wyglądała!« — I oburzyłaby się szczerze, gdyby jej kto powiedział, że właśnie tak było. — Lecz kolana jej stały się nagle tak słabe, że usiadła napowrót; chwyciła tylko za aparat, by mogło się zdawać, iż znalazła się na ganku tylko dla zdejmowania fotografii. Tymczasem, tuman zbliżał się do bramy wjazdowej ciągle z tą samą szybkością. Wkrótce, zupełnie zgodnie z obrazem, jaki ułożyła sobie poprzednio dziewczyna, wynurzyły się z ku-