Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 01.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   107   —

— Owszem. W Warszawie tęskniłem do niej ogromnie — i przez pierwszy miesiąc byłem w niej po prostu zakochany. Po powrocie do Jastrzębia, gdym znowu zobaczył młyn — także, ale jednocześnie rad już byłem, że wszystko jak w wodę wpadło i że matka o niczem się nie dowie!
Tak rozmawiając, skręcili z bocznej drogi na aleję, prowadzącą do dworu, którego nizkie światła, w odległości mniej więcej wiorsty, to błyskały przez gałęzie lip, to chowały się, przesłonięte gęstwiną liści. Noc już zrobiła się zupełna, gwiaździsta i pogodna. Było jednak dość ciemno, bo księżyc jeszcze nie zeszedł i tylko miedziana poświata na wschodniej stronie nieba zwiastowała, że zejdzie lada chwila. Nie było żadnego wiatru. Wielkie nocne milczenie przerywały tylko ledwie dosłyszalne poszczekiwania psów w dalekiej, uśpionej wsi. Groński i Krzycki poczęli mimowoli mówić ciszej. Jednakże nie wszystko spało, bo o kilkaset kroków od alei migotało, na łące nad rzeką, ognisko.
— To chłopi konie pasą i łapią przy świetle łuczywa raki — rzekł Krzycki. — Słyszę nawet, że jeden odjeżdża.