Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 01.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   106   —

Odpowiedziała, że tak, ponieważ wieczorami zbiera zawsze blichujące się płótno z łąki, z obawy, by kto nie ukradł, a przytem latem sypia nie z tatusiami w chałupie, ale w stodole, na sianie. I schodziliśmy się już potem codziennie. Ja musiałem się ukrywać przed stróżami nocnymi, więc wykradałem się przez okno do ogrodu, choć to była niepotrzebna ostrożność, bo stróże spali tak, że raz jednemu zabrałem trąbę i kij. Zabawne też było i to, że z Hanką widywaliśmy się tylko w nocy i że, właściwie, nie wiedziałem nigdy dobrze, jak ona wygląda, chociaż przy księżycu wydawała mi się ładna.
— A w kościele?
— Nasza ławka kolatorska jest blizko ołtarza, a dziewczęta klęczą w głębi. Tyle tam takich samych czerwonych i żółtych chustek, tyle ponatykanych w nie kwiatów, że trudno coś odróżnić. Chwilami zdawało mi się, że ją z daleka widzę, ale dokładnie nie mogłem się nigdy przypatrzeć. Wakacye skończyły się też wkrótce, a gdym na następne przyjechał, Skibowie już wyemigrowali.
— Nie pożegnałeś się z nią?
— Wyznaję, że nie. Wolałem tego uniknąć.
— A nie zatęskniłeś do niej nigdy?