Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i wyszli, a z nimi razem i pani Cywińska. W pierwszym pokoju Anusia wciąż stała z czołem opartem o ścianę, a Stanisław za nią. Lecz Matka odsunęła go i objąwszy łkającą dziewczynę, przycisnęła ją do piersi i rzekła: „Idź, kochanie, do ojca“. Poczem odprowadziła sierotę do drzwi alkierza. Cywiński poszedł, by modlić się z nią razem.
— Nie spodziewaliśmy się nie zastać już kapitana przy życiu — ozwał się Marek.
A pani Cywińska z taką samą skwapliwością, z jaką przedtem wypowiadała swe obawy, poczęła teraz mówić pocichu i z wielkim pośpiechem:
— Spowiadał się i komunikował tak, że nie daj Boże gorzej nikomu z nas. Ale w godzinę później widać było, że już niema nadziei. Potrzymał Anusię za skronie, powtórzył dwa razy: „Moje dziecko“, a potem począł patrzeć w jedno miejsce na ścianie, jakby tam kogo widział. Chwilami tracił przytomność, chwilami odzyskiwał. Przypomniał sobie Racławice i wołał na mego Stacha, żeby prowadził chłopów z kosami. Pytał się kilka razy, gdzie naczelnik... I widocznie stanęły mu wkońcu w oczach Maciejowice, bo nie schodził z radością z tego świata. Przeszkadzała mu już czkawka, ale słyszeliśmy jeszcze, jak powiedział: „Nieprawda! nie mówił: finis!“ Oczywiście, że mówił o Kościuszce. Anusia spostrzegła pierwsza, że już rozpoczęło się konanie, i uklękła przy łóżku, a ja zapaliłam gromnicę. W chwilę potem skończył.
— Co się stanie z panną Anną? — zapytał Marek.
— Anusię zabierzemy do nas, do Rudni — od-